sobota, 31 marca 2012

Czyżbyśmy się doczekali...

... pełnej intencji komunikacyjnej połączonej z odgłosem paszczowym? Aż się boję cieszyć i mieć nadzieję, że to prawda... Ela otóż wczoraj raz, a dziś drugi podeszła do mnie, gdy byłam zajęta czymś innym, pociągnęła za spodnie i powiedziała "ma-ma-ma". Tak, tak! Powiedziała. Po-wie-dzia-ła. Buzią.*
W najbliższym czasie dam znać, czy to nie przypadek. Trzymajcie mocno kciuki!

___________________________________________________
* Ela ma 6 lat i 2  miesiące - nie mówi, komunikuje się niewerbalnie

czwartek, 15 marca 2012

Dawno dawno temu....

a dokładnie w latach 1800-1814 żył na przełęczy Świętego Bernarda niezwykły pies. Na imię miał Barry i był psem-ratownikiem. Służył w górskim schronisku, biorąc udział w wielu wyprawach, podczas których wyciągnął spod lawin i z innych tarapatów 40 osób. Pomnik na jego grobie (tak! tak!) przedstawia Barrego niosącego na grzbiecie wczepionego w jego szyję chłopczyka.

 

Pozwalam sobie przekleić najsławniejszą o nim legendę, znalezioną na portalu Bernardyny:
"Według jednej z najbardziej znanych opowieści o Barrym, jego najsławniejszym czynem było uratowanie małego chłopczyka. Najpopularniejsza wersja wydarzeń mówi, iż Maria Vincenti, mimo że ostrzegano ją o niebezpieczeństwie zsunięcia się lawiny, wyruszyła przez góry ze swym małym synkiem w drogę do domu, wybierając trasę przez niebezpieczną przełęcz. W czasie przeprawy została wraz z dzieckiem porwana przez brzeg lawiny i wypchnięta w załom skalny. Barry, penetrując okolice, wyczuł ich obecność i pospieszył im na ratunek. Gdy pies zbliżył się, matka posadziła otulonego w koc synka na jego grzbiecie i przywiązała go do psa swym długim szalem. Barry szczęśliwie doniósł chłopczyka do schroniska i w ten sposób uratował mu życie. Matka niestety zginęła."

I po co ja właściwie przypominam tę znaną powszechnie historię?  
Bo każdy ma swojego Barrego :) No Ela ma!

Nasz Barry to właściwie kilka Barrych. Wanila (nie mamy zdjęcia), z którą Elcia spotkała się po raz pierwszy na turnusie latem ubiegłego roku, a drugi raz w ferie. Agaba i Mamba, które co tydzień na zmianę przyprowadza do niej nieoceniona pani Justyna. Gordon (też nie mamy zdjęcia), który dawniej przychodził na pieskoterapię do przedszkola. Nieznany mi z imienia Barry, który teraz przychodzi do przedszkola. Nasza sąsiadka Gapcia...

Prowadzone "od zawsze" zajęcia grupowe w przedszkolu oswoiły Elę z psami. Ale dopiero systematyczna indywidualna kyno(czy jak kto woli dogo)terapia, którą serwujemy Eli od pół roku uczyniła cud. Uratowała Elę od napięć emocjonalnych, tego ciągłego niepokoju, trzęsienia się, mocnego ściskania i szarpania dzieci, robienia cudacznych grymasów, sztywnienia, gryzienia i wszystkich tych zachowań, od których siwieliśmy na potęgę... Od stycznia Ela jest wyraźnie spokojniejsza. Nie znaczy, że się nie kiwa, nie trzęsie, czy nie przestępuje z nogi na nogę. Nie od razu Kraków zbudowano. Ale jest  o niebo lepiej. O dwa nieba :) W przedszkolu ściskanie dzieci zdarza się sporadycznie. Prawie nie ma szaleńczych, spazmatycznych skurczy zwiastujących nadejście wielkich emocji... Jest więcej koncentracji na zadaniu, więcej uwagi, więcej spokoju. 

Hau hau, merci Przyjaciele!